niedziela, 13 listopada 2011

Kilka słów o mojej miłości... do 4 kół ;)

Czytając inne blogi poświęcone samorozwojowi osobistemu zauważyłam, że często wspominacie o swoich pięknych, pierwszych chwilach w samochodzie...
Tak się składa, że sama też jestem "młodym kierowcą" i chętnie się z Wami podzielę moimi doświadczeniami w tej dziedzinie :)

Ja swoje prawko zrobiłam 2 lata temu, 29.czerwca 2009 r., jednak po jego zrobieniu nie miałam okazji ćwiczyć swoich nowych umiejętności. Prawko udało mi się zrobić z Urzędu Pracy, robiłam je, bo pojawiła się taka okazja, mimo tego, że nie miałam własnego samochodu ani perspektyw na jego kupno. Na początku miałam nadzieję, że może tato da mi od czasu do czasu przejechać się swoim, ale i w tym przypadku Nadzieja okazała się matką głupich :/
Ale miałam sobie swój kawałek plastiku, który z każdym dniem tracił na wartości, bo jak w końcu go wyciągnęłam z szafy, to okazało się, że kompletnie nic nie pamiętam z kursu. 

W pewnym momencie, nie było już czego tracić, bo już prawie zapomniałam jak wygląda samochód od środka, ale pojawiła się ciekawa oferta pracy dla mnie... w miejscowości do której za nic nie dojechałabym na czas autobusem, bo po prostu nie ma do niej połączenia na rano... ale rozmowy kwalifikacyjne zwykle są organizowane nieco później, PKS-em mogłam na nie dojechać, więc postanowiłam pojechać na nią w ramach treningu. Myślałam, że tam i tak wybiorą kogoś innego, ale skoro i tak byłam bez pracy to co mi szkodziło trochę poćwiczyć przed kolejną rozmową ;)
Szczęśliwie się złożyło, że jednak tą pracę dostałam i nie miałam wyboru, musiałam od razu kupić samochód :D 
Oczywiście, po długim bezrobociu (i jednej kompletnie nieopłacalnej pracy w której więcej wydałam na mieszkanie i utrzymanie niż zarobiłam) nie miałam żadnych oszczędności, rodzice też mi nie mogli pomóc, ale miałam kartę kredytową (którą wyrobiłam parę tygodni wcześniej na czarną godzinę) i w ciągu kilku dni kupiłam swojego pięknego, 30-letniego VW Polo :)

OK, samochód już miałam, ale dalej byłam w lesie, bo nie potrafiłam nawet nim ruszyć, a co dopiero jeździć... Benzyna, oponki, drobne naprawy i przegląd też opłaciłam z karty i nie miałam już pieniędzy na wykupienie godzin u instruktora, więc na początku, przez pierwsze 2 tygodnie jeździłam do pracy z tatem, potem tata wracał sam, ja wracałam autobusem, a potem znowu wsiadałam z tatem do samochodu i jechałam na wioski uczyć się wszystkiego od początku... kasy na to poszło sporo, ja byłam wciąż przed pierwszą wypłatą (która i tak nie starczyła na pokrycie wszystkich kosztów), ale tym oto sposobem od czerwca jeżdżę samodzielnie swoim ukochanym VW :)

Wielu z Was pewnie sobie pomyślało, po co mi to auto, ta praca, te koszty, ale tu nie chodzi o samą pracę i możliwość dojazdu. Ja po prostu uwielbiam jeździć i ta praca nie tyle mnie zmusiła do kupna samochodu na który mnie nie stać, co dała mi możliwość jego kupienia i realizowania swoich pasji.
Już na kursie bardzo podobało mi się trzymanie kółka, chociaż to co wyprawiałam Micrą to raczej przypominało żabie pląsanie niż jazdę. Byłam wyjątkowo oporną kursantką, ale w końcu opanowałam bestię i zdałam egzamin. Tuż po nim czułam się za kierownica bardzo pewnie, dobrze sobie radziłam z parkowaniem, krzyżówkami i samą jazdą...
Ucząc się drugi raz jeździć musiałam zaczynać od początku, ale mogłam ćwiczyć bez ograniczeń godzinowych i jeździć ile wlezie po bocznych drogach, gdzie był mniejszy ruch (bez prawka nie miałam takich możliwości). 
Dużo rzeczy dość szybko mi się przypomniało. Obecnie po drogach międzymiastowych to jeżdżę dużo lepiej niż na kursie, parkowanie w zasadzie też już opanowałam porównywalnie z moim poprzednim poziomem. Jednak dalej niepewnie czuję się jeżdżąc po krzyżówkach w większych miastach. Świeżo po kursie przykładowo, nie miałam oporów przed wyjazdem do Wrocławia, a teraz jeszcze się nie czuję na siłach...
Jest to spowodowane tym, że do pracy mam bardzo prostą drogę, kilka prostych krzyżówek, gdzie zawsze mam pierwszeństwo, potem 20 km przez wioski i lasy i jestem w pracy.

Teraz jeżdżę przy każdej okazji, jak mam gdzieś pojechać, to nawet się nie zastanawiam, czy wybrać autobus, czy swój samochodzik :) Czas w samochodzie jest dla mnie relaksem po całym dniu pracy, nawet jak jestem przemęczona i wszystko mnie boli, to odpoczywam podczas jazdy. Nie raz jak mam zły dzień, to po prostu wsiadam sobie do samochodu i o wszystkim zapominam...

Jako, że wciąż jestem początkującym kierowcą, to cały czas się uczę czegoś nowego. Jak na razie opanowałam do perfekcji jazdę w deszczu, w nocy i gęstej jak mleko mgle, przez którą codziennie muszę przejeżdżać.
Niedawno nauczyłam się czegoś nowego: przysuwania się do domu ;)
Wbrew pozorom, jest to bardzo cenna umiejętność ;) 
Zaczęłam parkować pod domem (a konkretnie pod balkonem) by nie musieć odśnieżać całego samochodu przed wyjazdem i przy okazji nie fatygować tak mrozami mojego akumulatora. 
Jeśli macie balkon i możliwość stawiania pod nim samochodu, koniecznie wypróbujcie moją metodę (no, chyba że jesteście też posiadaczami garażu). Ja, odkąd staję przy samym domu, to nie muszę codziennie skrobać całego samochodu, jedynie szyby boczne (te od strony podwórka, mój balkon nie jest zbyt duży). Na początku stawałam tak połową samochodu pod balkonem, ale jak zobaczyłam, że to działa, to zatrzymuję się ok 20 - 30 cm od domu, a wychodzę z samochodu drzwiami od drewutni (wnęka w ścianie w którą dają się otworzyć drzwi).

No i dzięki nowej umiejętności niedawno odniosłam swój pierwszy sukces na mieście :) Potrzebowałam zaparkować, a jedyne wolne miejsce było szerokości półtora długości mojego samochodu (parkowanie równoległe) i do tego w jego połowie przy chodniku była lampa... nikt nie odważył się tam zaparkować... a ja, o dziwo wjechałam tam bez problemu, zrobiłam tylko 1 korektę do tyłu i zatrzymałam się równiutko przy samym krawężniku :)
Wcześniej unikałam takiego parkowania, bo nie szło mi zupełnie, a korygowania, czy przysuwanie się do czegoś to już całkiem w moim wykonaniu nie miało sensu...
Szkoda, że nie miałam wtedy przy sobie aparatu, bo jak wysiadłam, to nie mogłam wyjść z podziwu, jak mi się to udało ;) 

Na najbliższe dni planuję nauczyć się jeszcze jednej ważnej rzeczy... Nie będzie to zbyt przyjemna nauka, bo czeka mnie pierwsza jazda po lodzie i śniegu :/ Ale wyjadę wtedy wcześniej, będę jechać po woli i myślę, że nie będzie najgorzej... Wczoraj wymieniłam oponki na zimowe, dziś zmieniłam płyn do spryskiwaczy (ostatni moment) i kupiłam sobie płyn do odmrażania zamków :) Tak więc jestem gotowa do podboju zimy :)
A przy okazji kupiłam sobie świetną rzecz: spray przeciw parowaniu szyb. Jak jeszcze go nie macie, to sobie go koniecznie sprawcie! Działa rewelacyjnie. Dziś zrobiłam sobie nim przednią szybę (w ramach testu). Potem jechałam sobie samochodzikiem, siedziałam w nim przez pół godz. razem z TŻ i ani śladu pary! Szyby boczne to niestety były całe białe (gdzie wcześniej nawet nie zauważałam, że one też parują). Jutro po pracy z nimi też zrobię porządek :)

Na zakończenie pokażę wam obrazek, który sprawia, że przyjemniej mi się pracuje: Mój ulubiony kotek- Obiłan z mojej ulubionej, samochodowej perspektywy ;)

wtorek, 8 listopada 2011

Powrót do tutora :)

Przez ostatnie kilka miesięcy (nie pamiętam dokładnie ile) miałam zablokowany dostęp do większości materiałów z mojego ulubionego programu. Skończył mi się abonament, a nie przedłużałam go głównie z powodów finansowych. Nie był to jednak całkowicie bezproduktywny czas. Miałam cały czas dostęp do DIKI (tutorowego słownika) i powtórek, które z niego dodawałam. Co prawda ilość moich powtórek nie była porażająca (z ok 300 spadła do ok 60/dzień), ale była to pewna możliwość dalszej nauki.
Oprócz tutka czytałam książkę (ps, jeszcze nie znalazłam kolejnej dobrej pozycji dla mnie) i uczyłam się zdań z ISEL (w końcu miałam na to czas). Niedawno też poznałam świetny program do nauki z fiszek na komputerze: ANKI. Zainstalowałam go w komputerze i na telefonie. Na komputerze w Ankach uczę się swoich zdań z ISEL (fiszki z dźwiękiem pobrałam z tej strony:    http://www.isel.edu.pl/ucz-sie/zdania-anki.zip    ) oraz znalazłam bardzo przyjemną talię z nauką angielskiego przez muzykę (udźwiękowione fiszki z fragmentami piosenek, do pobrania w Ankach).
Zarzucam sobie jednak, że przez ten okres mniejszej aktywności obejrzałam sporo angielskich filmów... z  polskimi napisami :/  Planowałam zrezygnować z tych podpowiedzi, ale wszystkie filmy oglądałam z TŻ, który postawił na swoim (chociaż miał się uczyć ze mną). 

Teraz , z okazji powrotu do tutora otrzymałam w nagrodę 1749 zablokowanych powtórek, z czego 1717 zaległych... Zaległości rozłożyłam sobie na 4 dni (od tego poniedziałku) i walczę z nimi. Na szczęście nie jest źle. Prawie wszystkie słówka pamiętam. Zdarzają mi się drobne pomyłki w końcówkach lub w wymowie, ale myślę, że regularnymi powtórkami wszystkie je wyeliminuję :)

Skoro mam nowe możliwości, to ułożyłam na nowo plan nauki:
Teraz do czwartku robię rozłożone powtórki, potem na weekend odwiedza mnie narzeczony, więc robię 3 dni przerwy i zaczynam uczyć się kolejnych nowych list.
Poza tym dalej będę robić to co zaczęłam w Ankach, znajdę nową książkę do czytania, w końcu wgram sobie podcasty na mp3 i będę ich słuchać w drodze do/z pracy oraz postaram się oglądać filmy bez napisów (lub seriale). Jak nie przekonam do tego narzeczonego, to chociaż raz w tygodniu sama coś obejrzę :)

poniedziałek, 7 listopada 2011

"No time for goodbye"

Jak już wczoraj trochę zdradziłam w komentarzu, jakiś czas temu postanowiłam sobie, ze mój kolejny post będzie na pewien konkretny temat :)
Nie oznacza on jednak, że chcę się z Wami żegnać, czy może zostawić Was bez pożegnania ;)

"No time for goodbye" jest moja pierwszą angielską książką, którą przeczytałam :)



Mój angielski wciąż nie rozwinął się do jakiegoś ponadprzeciętnego poziomu, tak więc osiągnęłam duży sukces :)

Pomysł na rozwijanie umiejętności językowych poprzez czytanie książek zupełnie do mnie nie pasuje. Nigdy nie lubiłam czytać, no chyba że czasopisma dla nastolatek (gdyby nie one to pewnie bym się czytać nie nauczyła). Poza lekturami szkolnymi przeczytałam jedynie kilkanaście pozycji.
Jednak zdecydowałam się uczyć się uczyć angielskiego również w ten sposób. Jednak bym dała radę, musiał być spełniony 1 warunek - to musiała być na prawdę dobra książka. 
Zastanawiałam się, co mogło by mnie zainteresować i sprawić, bym po kilku stronach nie zrezygnowała z dalszej lektury... Musiało to być coś, do czego nie znam zakończenia (tak więc od razu odpadły powieści na podstawie których nakręcono jakiś film) i musiała tam być jakaś zagadka, którą będę chciała rozwiązać. Przeglądając aukcje popularnej strony trafiłam na świetną pozycję za parę groszy (już przesyłka byłą droższa). 

Moja książka opowiada o perypetiach kobiety, która jak była nastolatką straciła całą rodzinę. Tej feralnej nocy, bardzo podpadła swojej rodzinie, ojciec przyprowadził ją do domu kompletnie pijaną wyrywając ja z randki z lokalnym gangsterem... Na drugi dzień nie wiele pamiętała z tego co się właściwie wydarzyło, ale jej rodzina zniknęła w niewiadoma jaki sposób i już nigdy się nie pojawiła. Bohaterka, po tych wszystkich latach postanawia odkryć co spotkało jej rodzinę i dla czego jej matka, ojciec i brat, tak po prostu ją zostawili, bez słowa i pożegnania...

Książka jest dość gruba, napisana trudnym, literackim językiem. Było w niej mnóstwo niezrozumiałych dla mnie słów i zwrotów. Przy pierwszym podejściu, starałam się tłumaczyć każde słówko, każdy zwrot... było to możliwe, chociaż nad jedną stroną książki spędzałam grubo ponad godzinę... musiałam korzystać z wielu pomocy, słownika, wpisywać niektóre zwroty w słowniku internetowym... wszystko okazało się do przetłumaczenia, ale niestety nie tędy była droga... Pomimo iż bardzo chciałam wiedzieć co będzie dalej, to nie dałam rady jej czytać i pozwoliłam jej się kurzyć...

Moje drugie (i ostatnie) podejście było dużo lepsze. Uzmysłowiłam sobie, że wchodząc do towarzystwa anglojęzycznego, albo oglądając angielski film nigdy nie będę w stanie zrozumieć wszystkiego w 100%. Zawsze, nawet po paru latach intensywnej nauki trafię na temat z którego się "jeszcze nie uczyłam", na słowa, których do tej pory nie używałam. Moim celem nie jest perfekcyjne opanowanie słownika, tylko dogadanie się z ludźmi i zrelaksowanie się przy dobrym filmie. Dlatego powinnam też rozwijać umiejętność rozumienia z kontekstu i przyzwyczaić się do tego, że nie urodziłam się angielką ;)
Tym razem, czytając książkę, starałam się jak najmniej zaglądać do słownika. Było w niej dużo rzeczy, których nie rozumiałam, ale dawałam radę. Wyłapywałam wszystko z kontekstu, dużo się domyślałam, zdarzały się też całe akapity, których nie mogłam zrozumieć, ale widziałam, że dotyczą one jakiś opisów, które nie mają większego znaczenia dla akcji, więc się nimi nie przejmowałam. Do słownika zaglądałam tylko w ostateczności, gdy widziałam, że nie mogę dać sobie rady z czymś co może być ważne, lub jak widziałam, ze jakieś słówko często się pojawia i może mi się jeszcze kiedyś przydać. 
Powiem wam, że dzięki temu podejściu na prawdę dużo się nauczyłam. Może nie wzbogaciłam nie wiadomo jak swojego bardzo ubogiego słownictwa (to będę robić w inny sposób), ale nauczyłam się innej, bardzo ważnej umiejętności językowej :)

Jakby ktoś był zainteresowany przeczytaniem mojej książki, to gorąco ją polecam :) Skoro mi się spodobała, to znaczy że jest na prawdę dobra i co najważniejsze miałam dobre zakończenie. Był moment, że bałam się, że akcja zejdzie do jakiejś fantastyki i zjawisk paranormalnych (czego nie lubię), ale Barclay nie zawiódł mnie i wymyślił logicznie i sensowne rozwiązanie, które wyjaśniło  wszystkie moje pytania :)

Jakby ktoś jeszcze się zastanawiał, to pod postem zamieszczam skan okładki :)

Książka o której dzisiaj piszę jest pierwsza, ale na pewno nie ostatnia. Spodobało mi się czytanie i niedługo znajdę sobie coś nowego. Nie wiem jeszcze co to będzie, ale jest jeden warunek: "Musi to być na prawdę dobra książka"