poniedziałek, 26 grudnia 2011

Noworoczne postanowienia

Jak połowa Polaków ja również co roku robię plany noworoczne. Zawsze są to plany, które szczerze chcę zrealizować, zawsze staram się, by nie umarły śmiercią naturalną, jednak prędzej czy później lista z moimi planami trafia do kosza a ja o niej zapominam...

Zeszłoroczną listę tworzyłam parę dni. Akurat w tamtym okresie nie miałam pracy, więc miałam sporo czasu na jej dokładne przemyślenie. Postanowiłam, że będzie to lista, którą w końcu zrealizuję. By mieć większą motywację do tego, umieściłam ją w swoim podpisie na Wizażu. Pamiętam, że bardzo starałam się ją zrealizować, jednak po około 3 miesiącach zmieniłam podpis, a lista tradycyjnie odeszła w zapomnienie. Teraz bardzo tego żałuję, bo chciałam sobie zrobić takie podsumowanie roku i zobaczyć co udało mi się zrealizować, a co nie, niestety ostateczna wersja mojej listy jest w tej chwili nie do odtworzenia :( Przeszukując swoje wypowiedzi na wizażu (których trochę było) trafiłam na jeden wpis w którym wspomniałam coś o moich planach, dzięki któremu wiem, że w 2011 roku zamierzałam:

1. Pokolorować CV na różowo :)    WYKONANE :)
nie chodziło tutaj o zmianę koloru papieru, czy też czcionki, ale o takie sformatowanie układu graficznego i takie podrasowanie wpisanych w nim danych, żeby wszystko wydawało się w nim "różowe", czyli piękne i idealne. Cel został osiągnięty. Moje CV jest idealne i wycisnęłam z niego tyle ile się da. W następnym CV (poza nowym doświadczeniem zawodowym) zmienię jedynie zdjęcie na nieco bardziej "na luzie".

2. Znajdę świetną pracę    DALEJ JEJ SZUKAM...
niestety, pewnych rzeczy nie da się zaplanować. Tą wymarzoną pracą byłaby praca w księgowości, ale jeszcze nie nadszedł czas na realizację tego planu. Obecnie pracuję w Urzędzie Skarbowym na umowę o zastępstwo. Nie jest to ideał, ale sposób na zbliżenie się do tego wybranego celu.

2a. dopóki jej nie znajdę realizuję intensywny program dokształcający (8 godzin nauki dziennie) MOŻNA POWIEDZIEĆ, ŻE WYKONANY, ALE NIE DO KOŃCA
faktycznie, jak postanowiłam, uczyłam się po 8 godzin dziennie, a nawet więcej i to przez dość długi czas. Plan intensywnej nauki zakończył się w momencie dorwania pierwszej lepszej pracy, nie tej świetnej. Planowałam robić kurs komputerowy, który przerwałam z powodu braku czasu, niemiecki ledwo zaczęłam. Jedynie angielski dość długo ciągnęłam, ale od jakiegoś pół roku to głównie robiłam powtórki i mało co uczyłam się nowych rzeczy (chociaż na początku uczyłam się go bardzo intensywnie).

3. Nauczę się płynnie i swobodnie mówić po angielsku. ZAWALIŁAM
niestety, poziom mojej znajomości angielskiego nieznacznie się poprawił od początku roku. A był to plan całkiem realny. Wystarczyło się pouczyć... Zawiniłam, lenistwo wzięło górę i jest mi bardzo przykro z tego powodu. Plan zostanie przerzucony na przyszły rok i zostanie wykonany!

4. Będę dbać o siebie (regularne i zdrowe posiłki, więcej ruchu...)
HA, HA, HA, DOBRE...

5. Przeczytam angielską książkę SUKCES!
tą pozycję też miałam na mojej liście :) chwaliłam się nią na łamach blogu.

Być może lista z moimi noworocznymi postanowieniami była dłuższa, niestety nie jestem w stanie jej odtworzyć. Ale analizując to co miałam, uświadomiłam sobie, że warto takie listy zachować. Dopiero teraz widzę, że mijający rok wcale nie był taki najgorszy. Nigdy wcześniej nie robiłam takich analiz, a dzięki dzisiejszej widzę, że mam na koncie pewien duży sukces, zbliżyłam się do innego bardzo ważnego dla mnie celu... Poza planami kupiłam sobie samochodzik, zostałam kierowcą, odwiedziłam Warszawę (w tamtym tygodniu, był to spontaniczny wyjazd o którym nawet nie marzyłam, bo Wa-wa zawsze była miejscem nieosiągalnym dla mnie)... 2011 jednak nie był taki jałowy jak mi się wydawało...

Zeszłoroczne postanowienia pokazały mi, że nie tkwiłam w jednym miejscu. Dzięki nim lepiej wiem na co mnie stać w przyszłości, a tegoroczne cele zmobilizują mnie do aktywniejszego działania. Dzięki tym celom, przez cały rok nie będę myśleć, że np "fajnie by było gdybym umiała mówić po angielsku" ale "będę mówić po angielsku i zrobię wszystko co tylko możliwe by to osiągnąć". Jak myślicie, z którą postawą mam większe szanse osiągnąć sukces?
Wiadomo, mało komu udaje się spełnić chociaż część z tych Noworocznych postanowień, ale większości z nas dają one "kopniaka" do rozpędu, który mamy szansę wykorzystać w "biegu przez życie".

Mam jeszcze kilka uwag do tych Noworocznych Postanowień.
Plany, które snujemy, nie powinny być daleko terminowe (wiadomo, że jeśli mamy pracę za tysiąc zł/m-c to bez wygranej w totka nie uzbieramy w 1 rok na budowę domu) oraz nierealne (trzeba zdać sobie sprawę, że niektórych rzeczy nie przeskoczymy). Ja swoje tegoroczne postanowienia dobrze przemyślałam i umieściłam je w miejscu do którego bez problemu trafię za rok: w swoim blogu (w osobnym poście, by się nie zgubiły, ani nie pomieszały z listą 2011) ;) Dzięki temu zrobię kolejną ważną dla tych postanowień rzecz: pochwalę się swoją listą, dzięki czemu trudniej mi będzie z niej zrezygnować.

ps, w tym roku jedna z Bloggerek organizuje konkurs o podobnej tematyce. Ten wpis również pójdzie do oceny, może ktoś również będzie miał ochotę spróbować swoich sił :)

Moje Noworoczne Postanowienia na 2012 Rok

1. Zacznę płynnie i swobodnie mówić po angielsku
- w zasadzie do dawno powinnam to umieć...
2. Znajdę pracę, która da mi satysfakcję zarówno zawodową, jak i finansową
- nie musi to być ta jedyna wymarzona praca... często sami nie wiemy czego chcemy, a gdy to dostajemy okazuje się, że nie warto było się o to starać. Ja zawsze marzyłam o księgowości i do tej pory robiłam wszystko by się zbliżyć do tego celu. Jednak ostatnio nachodzi mnie refleksja, że pracując w biurze rachunkowym za tysiąc złotych dalej będę "w lesie". Będę na utrzymaniu swoich rodziców, nie będę w stanie zaoszczędzić na cokolwiek, nie będę mogła ułożyć sobie życia z narzeczonym... to jednak nie jest mój życiowy cel. Być może jest coś innego co chętnie będę robić, ale co nie będzie wiązało się z masą wyrzeczeń przez całe życie.
3. Zachęcę mojego TŻ do samorozwoju osobistego
- cel prawie nie możliwy do osiągnięcia, ale zależy mi na nim (ps, Tomuś, piszę o Tobie)
4. Odwiedzę Warszawę
- w zeszłym tygodniu byłam tam po raz drugi w życiu. Pierwszej wycieczki nawet już nie pamiętam, bo byłam zbyt młoda na to. Mamy piękną stolicę, którą warto jest poznać bliżej.
5. Wyjadę na wakacje nad morze
- nad morzem byłam tylko raz i też nic z tego nie pamiętam. Nigdy jeszcze nie wyjechałam na taką organizowaną przez samą siebie wycieczkę. Z rodzicami też wyjechałam gdzieś ostatnio kilkanaście lat temu, a taki wakacyjny odpoczynek należy się każdemu, również mi!
6. W tym roku również przeczytam jakąś angielską książkę :)
- mam już jedną w domu, jednak nie koniecznie będzie to ta, którą przeczytam do końca. Jak mi sie nie spodoba, to znajdę inną.
7. Odważę się rozmawiać przez skypa po angielsku
- pisałam o tym już wcześniej, jestem na etapie przygotowań... jak znajdę chwilę to je rozpocznę ;)
Dzięki temu punktowi mam zamiar zrealizować pkt nr 1 na mojej liście.
8. Zacznę dbać o siebie
- kolejny pkt z zeszłorocznej listy. W tym roku wyśmiałam jego realizację, w przyszłym podejmę konkretne kroki, by podobna sytuacja nie powtórzyła się za rok.
9. Kupię laptopa
- powtarzam to już od paru lat, ale ciągle mnie nie stać, a mój stary komputer już ledwo zipie, ciągle się zwiesza, non-stop muszę go formatować itp. W Nowym Roku znajdę na niego fundusze. Nie musi to być nowy, nowoczesny, wypasiony sprzęt, wystarczy, że będzie normalnie działał i będę mogła na nim spokojnie pracować.
10. Po prostu będę szczęśliwa :)

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Dogadać się po angielsku...

W sobotę miałam okazję porozmawiać po angielsku. Pomagałam obcokrajowcom wyjaśnić pewien problem... Niby nie dużo, ale wystarczająco by napisać o tym posta ;)

Do tej pory nie miałam pojęcia jak sobie poradziłabym w podobnej sytuacji, teraz wiem, że mam nad czym popracować. Udało mi się dogadać, nie miałam problemów ze zrozumieniem co do mnie mówią, sama też wypowiadałam się swobodnie... ale niestety jakość tej rozmowy była tak marna, że nie mam czym się chwalić... Po pierwsze pomyliłam znaczenie kilku słów(!!!) ale jakoś z tego wybrnęłam a po drugie mówiłam nieskładnie i niegramatycznie. Aż sama się dziwię, że mnie zrozumieli...
Niestety, ale muszę jeszcze duuużo popracować, by być zadowoloną z tego co sobą reprezentuję. Sposób na to jest jeden: muszę zacząć dużo rozmawiać...
Wiem jak się do tego zabrać (co powinno być połową sukcesu) ale ciężko mi jest odważyć się to zrealizować.

Jakby, ktoś szukał możliwości konwersacji w obcym języku (obojętnie jakim) to moją połowę sukcesu osiągnie logując się na tej stronce: www.interpals.net
Sama mam już założone na niej konto. Jest to stronka, na której można poznać ludzi z całego świata i rozmawiać z nimi w dowolnym języku. Cel takiej znajomości może być dowolny, można tam szukać przyjaciół, ale i można po prostu ćwiczyć umiejętności mówienia i pisania. Jest tam możliwość zaznaczenia poziomu języka w którym chce się rozmawiać, więc można bez problemu znaleźć ludzi których nauka jest na podobnym poziomie do naszego. 

Do tej pory ćwiczyłam swój angielski pisząc listy do kilkunastu osób z powyższej stronki. Moje listy były bardzo obszerne i pisanie ich zajmowało mi sporo czasu. Pisałam też do osób, które mówią po angielsku od urodzenia i nie odczułam żeby ktoś narzekał na poziom zaawansowania mojego języka. Raz mi się zdarzyło, że pomyliłam "randkę" z "terminem" ("date") i wyszło z tego małe nieporozumienie, ale i tak jestem zadowolona z tego do czego doszłam. 
Kilka osób proponowało mi już rozmowy na skype, ale zawsze odmawiałam... Dlaczego? Dojście do tej odpowiedzi, zajęło mi trochę czasu, ale w końcu odpowiedziałam sobie na to pytanie: "Bo boję się, że się wyda, że bez słownika nic nie umiem i nie da się ze mną rozmawiać". Ta myśl zawsze przychodziła, gdy ktoś pisał, że "nie rozumie o co mi chodzi, bo przecież mój angielski jest bardzo dobry". Podobne stwierdzenia miały mi dodać odwagi, ale odnosiły odwrotny efekt...

Ale muszę się w końcu przełamać i zacząć również rozmawiać. Na początku wybiorę sobie osoby z niskim poziomem zaawansowania, może tak będzie mi łatwiej zacząć...

Przypomniała mi się taka anegdota o moim wujku... Kiedyś na jakiejś wycieczce rozmawiał dość sporo z Niemcem, rozmowie tej przysłuchiwał się Jego nauczyciel z tego języka. Jak już było po wszystkim, to spytał się go jak mu poszło. Usłyszał taką pochwałę "Panie Zygmuncie, jest Pan bardzo odważny" :) 
Tak, czy inaczej, lepiej być odważnym i jakkolwiek się dogadać niż reagować tak jak mój narzeczony, który na proste pytanie "Do you speak English" umiał powiedzieć jedynie "No, No, No!!! Ona! Ona! Ona!". Mam nadzieję, że przy następnej okazji nie będę musiała być odważna i po prostu sobie porozmawiam po angielsku :)

niedziela, 13 listopada 2011

Kilka słów o mojej miłości... do 4 kół ;)

Czytając inne blogi poświęcone samorozwojowi osobistemu zauważyłam, że często wspominacie o swoich pięknych, pierwszych chwilach w samochodzie...
Tak się składa, że sama też jestem "młodym kierowcą" i chętnie się z Wami podzielę moimi doświadczeniami w tej dziedzinie :)

Ja swoje prawko zrobiłam 2 lata temu, 29.czerwca 2009 r., jednak po jego zrobieniu nie miałam okazji ćwiczyć swoich nowych umiejętności. Prawko udało mi się zrobić z Urzędu Pracy, robiłam je, bo pojawiła się taka okazja, mimo tego, że nie miałam własnego samochodu ani perspektyw na jego kupno. Na początku miałam nadzieję, że może tato da mi od czasu do czasu przejechać się swoim, ale i w tym przypadku Nadzieja okazała się matką głupich :/
Ale miałam sobie swój kawałek plastiku, który z każdym dniem tracił na wartości, bo jak w końcu go wyciągnęłam z szafy, to okazało się, że kompletnie nic nie pamiętam z kursu. 

W pewnym momencie, nie było już czego tracić, bo już prawie zapomniałam jak wygląda samochód od środka, ale pojawiła się ciekawa oferta pracy dla mnie... w miejscowości do której za nic nie dojechałabym na czas autobusem, bo po prostu nie ma do niej połączenia na rano... ale rozmowy kwalifikacyjne zwykle są organizowane nieco później, PKS-em mogłam na nie dojechać, więc postanowiłam pojechać na nią w ramach treningu. Myślałam, że tam i tak wybiorą kogoś innego, ale skoro i tak byłam bez pracy to co mi szkodziło trochę poćwiczyć przed kolejną rozmową ;)
Szczęśliwie się złożyło, że jednak tą pracę dostałam i nie miałam wyboru, musiałam od razu kupić samochód :D 
Oczywiście, po długim bezrobociu (i jednej kompletnie nieopłacalnej pracy w której więcej wydałam na mieszkanie i utrzymanie niż zarobiłam) nie miałam żadnych oszczędności, rodzice też mi nie mogli pomóc, ale miałam kartę kredytową (którą wyrobiłam parę tygodni wcześniej na czarną godzinę) i w ciągu kilku dni kupiłam swojego pięknego, 30-letniego VW Polo :)

OK, samochód już miałam, ale dalej byłam w lesie, bo nie potrafiłam nawet nim ruszyć, a co dopiero jeździć... Benzyna, oponki, drobne naprawy i przegląd też opłaciłam z karty i nie miałam już pieniędzy na wykupienie godzin u instruktora, więc na początku, przez pierwsze 2 tygodnie jeździłam do pracy z tatem, potem tata wracał sam, ja wracałam autobusem, a potem znowu wsiadałam z tatem do samochodu i jechałam na wioski uczyć się wszystkiego od początku... kasy na to poszło sporo, ja byłam wciąż przed pierwszą wypłatą (która i tak nie starczyła na pokrycie wszystkich kosztów), ale tym oto sposobem od czerwca jeżdżę samodzielnie swoim ukochanym VW :)

Wielu z Was pewnie sobie pomyślało, po co mi to auto, ta praca, te koszty, ale tu nie chodzi o samą pracę i możliwość dojazdu. Ja po prostu uwielbiam jeździć i ta praca nie tyle mnie zmusiła do kupna samochodu na który mnie nie stać, co dała mi możliwość jego kupienia i realizowania swoich pasji.
Już na kursie bardzo podobało mi się trzymanie kółka, chociaż to co wyprawiałam Micrą to raczej przypominało żabie pląsanie niż jazdę. Byłam wyjątkowo oporną kursantką, ale w końcu opanowałam bestię i zdałam egzamin. Tuż po nim czułam się za kierownica bardzo pewnie, dobrze sobie radziłam z parkowaniem, krzyżówkami i samą jazdą...
Ucząc się drugi raz jeździć musiałam zaczynać od początku, ale mogłam ćwiczyć bez ograniczeń godzinowych i jeździć ile wlezie po bocznych drogach, gdzie był mniejszy ruch (bez prawka nie miałam takich możliwości). 
Dużo rzeczy dość szybko mi się przypomniało. Obecnie po drogach międzymiastowych to jeżdżę dużo lepiej niż na kursie, parkowanie w zasadzie też już opanowałam porównywalnie z moim poprzednim poziomem. Jednak dalej niepewnie czuję się jeżdżąc po krzyżówkach w większych miastach. Świeżo po kursie przykładowo, nie miałam oporów przed wyjazdem do Wrocławia, a teraz jeszcze się nie czuję na siłach...
Jest to spowodowane tym, że do pracy mam bardzo prostą drogę, kilka prostych krzyżówek, gdzie zawsze mam pierwszeństwo, potem 20 km przez wioski i lasy i jestem w pracy.

Teraz jeżdżę przy każdej okazji, jak mam gdzieś pojechać, to nawet się nie zastanawiam, czy wybrać autobus, czy swój samochodzik :) Czas w samochodzie jest dla mnie relaksem po całym dniu pracy, nawet jak jestem przemęczona i wszystko mnie boli, to odpoczywam podczas jazdy. Nie raz jak mam zły dzień, to po prostu wsiadam sobie do samochodu i o wszystkim zapominam...

Jako, że wciąż jestem początkującym kierowcą, to cały czas się uczę czegoś nowego. Jak na razie opanowałam do perfekcji jazdę w deszczu, w nocy i gęstej jak mleko mgle, przez którą codziennie muszę przejeżdżać.
Niedawno nauczyłam się czegoś nowego: przysuwania się do domu ;)
Wbrew pozorom, jest to bardzo cenna umiejętność ;) 
Zaczęłam parkować pod domem (a konkretnie pod balkonem) by nie musieć odśnieżać całego samochodu przed wyjazdem i przy okazji nie fatygować tak mrozami mojego akumulatora. 
Jeśli macie balkon i możliwość stawiania pod nim samochodu, koniecznie wypróbujcie moją metodę (no, chyba że jesteście też posiadaczami garażu). Ja, odkąd staję przy samym domu, to nie muszę codziennie skrobać całego samochodu, jedynie szyby boczne (te od strony podwórka, mój balkon nie jest zbyt duży). Na początku stawałam tak połową samochodu pod balkonem, ale jak zobaczyłam, że to działa, to zatrzymuję się ok 20 - 30 cm od domu, a wychodzę z samochodu drzwiami od drewutni (wnęka w ścianie w którą dają się otworzyć drzwi).

No i dzięki nowej umiejętności niedawno odniosłam swój pierwszy sukces na mieście :) Potrzebowałam zaparkować, a jedyne wolne miejsce było szerokości półtora długości mojego samochodu (parkowanie równoległe) i do tego w jego połowie przy chodniku była lampa... nikt nie odważył się tam zaparkować... a ja, o dziwo wjechałam tam bez problemu, zrobiłam tylko 1 korektę do tyłu i zatrzymałam się równiutko przy samym krawężniku :)
Wcześniej unikałam takiego parkowania, bo nie szło mi zupełnie, a korygowania, czy przysuwanie się do czegoś to już całkiem w moim wykonaniu nie miało sensu...
Szkoda, że nie miałam wtedy przy sobie aparatu, bo jak wysiadłam, to nie mogłam wyjść z podziwu, jak mi się to udało ;) 

Na najbliższe dni planuję nauczyć się jeszcze jednej ważnej rzeczy... Nie będzie to zbyt przyjemna nauka, bo czeka mnie pierwsza jazda po lodzie i śniegu :/ Ale wyjadę wtedy wcześniej, będę jechać po woli i myślę, że nie będzie najgorzej... Wczoraj wymieniłam oponki na zimowe, dziś zmieniłam płyn do spryskiwaczy (ostatni moment) i kupiłam sobie płyn do odmrażania zamków :) Tak więc jestem gotowa do podboju zimy :)
A przy okazji kupiłam sobie świetną rzecz: spray przeciw parowaniu szyb. Jak jeszcze go nie macie, to sobie go koniecznie sprawcie! Działa rewelacyjnie. Dziś zrobiłam sobie nim przednią szybę (w ramach testu). Potem jechałam sobie samochodzikiem, siedziałam w nim przez pół godz. razem z TŻ i ani śladu pary! Szyby boczne to niestety były całe białe (gdzie wcześniej nawet nie zauważałam, że one też parują). Jutro po pracy z nimi też zrobię porządek :)

Na zakończenie pokażę wam obrazek, który sprawia, że przyjemniej mi się pracuje: Mój ulubiony kotek- Obiłan z mojej ulubionej, samochodowej perspektywy ;)

wtorek, 8 listopada 2011

Powrót do tutora :)

Przez ostatnie kilka miesięcy (nie pamiętam dokładnie ile) miałam zablokowany dostęp do większości materiałów z mojego ulubionego programu. Skończył mi się abonament, a nie przedłużałam go głównie z powodów finansowych. Nie był to jednak całkowicie bezproduktywny czas. Miałam cały czas dostęp do DIKI (tutorowego słownika) i powtórek, które z niego dodawałam. Co prawda ilość moich powtórek nie była porażająca (z ok 300 spadła do ok 60/dzień), ale była to pewna możliwość dalszej nauki.
Oprócz tutka czytałam książkę (ps, jeszcze nie znalazłam kolejnej dobrej pozycji dla mnie) i uczyłam się zdań z ISEL (w końcu miałam na to czas). Niedawno też poznałam świetny program do nauki z fiszek na komputerze: ANKI. Zainstalowałam go w komputerze i na telefonie. Na komputerze w Ankach uczę się swoich zdań z ISEL (fiszki z dźwiękiem pobrałam z tej strony:    http://www.isel.edu.pl/ucz-sie/zdania-anki.zip    ) oraz znalazłam bardzo przyjemną talię z nauką angielskiego przez muzykę (udźwiękowione fiszki z fragmentami piosenek, do pobrania w Ankach).
Zarzucam sobie jednak, że przez ten okres mniejszej aktywności obejrzałam sporo angielskich filmów... z  polskimi napisami :/  Planowałam zrezygnować z tych podpowiedzi, ale wszystkie filmy oglądałam z TŻ, który postawił na swoim (chociaż miał się uczyć ze mną). 

Teraz , z okazji powrotu do tutora otrzymałam w nagrodę 1749 zablokowanych powtórek, z czego 1717 zaległych... Zaległości rozłożyłam sobie na 4 dni (od tego poniedziałku) i walczę z nimi. Na szczęście nie jest źle. Prawie wszystkie słówka pamiętam. Zdarzają mi się drobne pomyłki w końcówkach lub w wymowie, ale myślę, że regularnymi powtórkami wszystkie je wyeliminuję :)

Skoro mam nowe możliwości, to ułożyłam na nowo plan nauki:
Teraz do czwartku robię rozłożone powtórki, potem na weekend odwiedza mnie narzeczony, więc robię 3 dni przerwy i zaczynam uczyć się kolejnych nowych list.
Poza tym dalej będę robić to co zaczęłam w Ankach, znajdę nową książkę do czytania, w końcu wgram sobie podcasty na mp3 i będę ich słuchać w drodze do/z pracy oraz postaram się oglądać filmy bez napisów (lub seriale). Jak nie przekonam do tego narzeczonego, to chociaż raz w tygodniu sama coś obejrzę :)

poniedziałek, 7 listopada 2011

"No time for goodbye"

Jak już wczoraj trochę zdradziłam w komentarzu, jakiś czas temu postanowiłam sobie, ze mój kolejny post będzie na pewien konkretny temat :)
Nie oznacza on jednak, że chcę się z Wami żegnać, czy może zostawić Was bez pożegnania ;)

"No time for goodbye" jest moja pierwszą angielską książką, którą przeczytałam :)



Mój angielski wciąż nie rozwinął się do jakiegoś ponadprzeciętnego poziomu, tak więc osiągnęłam duży sukces :)

Pomysł na rozwijanie umiejętności językowych poprzez czytanie książek zupełnie do mnie nie pasuje. Nigdy nie lubiłam czytać, no chyba że czasopisma dla nastolatek (gdyby nie one to pewnie bym się czytać nie nauczyła). Poza lekturami szkolnymi przeczytałam jedynie kilkanaście pozycji.
Jednak zdecydowałam się uczyć się uczyć angielskiego również w ten sposób. Jednak bym dała radę, musiał być spełniony 1 warunek - to musiała być na prawdę dobra książka. 
Zastanawiałam się, co mogło by mnie zainteresować i sprawić, bym po kilku stronach nie zrezygnowała z dalszej lektury... Musiało to być coś, do czego nie znam zakończenia (tak więc od razu odpadły powieści na podstawie których nakręcono jakiś film) i musiała tam być jakaś zagadka, którą będę chciała rozwiązać. Przeglądając aukcje popularnej strony trafiłam na świetną pozycję za parę groszy (już przesyłka byłą droższa). 

Moja książka opowiada o perypetiach kobiety, która jak była nastolatką straciła całą rodzinę. Tej feralnej nocy, bardzo podpadła swojej rodzinie, ojciec przyprowadził ją do domu kompletnie pijaną wyrywając ja z randki z lokalnym gangsterem... Na drugi dzień nie wiele pamiętała z tego co się właściwie wydarzyło, ale jej rodzina zniknęła w niewiadoma jaki sposób i już nigdy się nie pojawiła. Bohaterka, po tych wszystkich latach postanawia odkryć co spotkało jej rodzinę i dla czego jej matka, ojciec i brat, tak po prostu ją zostawili, bez słowa i pożegnania...

Książka jest dość gruba, napisana trudnym, literackim językiem. Było w niej mnóstwo niezrozumiałych dla mnie słów i zwrotów. Przy pierwszym podejściu, starałam się tłumaczyć każde słówko, każdy zwrot... było to możliwe, chociaż nad jedną stroną książki spędzałam grubo ponad godzinę... musiałam korzystać z wielu pomocy, słownika, wpisywać niektóre zwroty w słowniku internetowym... wszystko okazało się do przetłumaczenia, ale niestety nie tędy była droga... Pomimo iż bardzo chciałam wiedzieć co będzie dalej, to nie dałam rady jej czytać i pozwoliłam jej się kurzyć...

Moje drugie (i ostatnie) podejście było dużo lepsze. Uzmysłowiłam sobie, że wchodząc do towarzystwa anglojęzycznego, albo oglądając angielski film nigdy nie będę w stanie zrozumieć wszystkiego w 100%. Zawsze, nawet po paru latach intensywnej nauki trafię na temat z którego się "jeszcze nie uczyłam", na słowa, których do tej pory nie używałam. Moim celem nie jest perfekcyjne opanowanie słownika, tylko dogadanie się z ludźmi i zrelaksowanie się przy dobrym filmie. Dlatego powinnam też rozwijać umiejętność rozumienia z kontekstu i przyzwyczaić się do tego, że nie urodziłam się angielką ;)
Tym razem, czytając książkę, starałam się jak najmniej zaglądać do słownika. Było w niej dużo rzeczy, których nie rozumiałam, ale dawałam radę. Wyłapywałam wszystko z kontekstu, dużo się domyślałam, zdarzały się też całe akapity, których nie mogłam zrozumieć, ale widziałam, że dotyczą one jakiś opisów, które nie mają większego znaczenia dla akcji, więc się nimi nie przejmowałam. Do słownika zaglądałam tylko w ostateczności, gdy widziałam, że nie mogę dać sobie rady z czymś co może być ważne, lub jak widziałam, ze jakieś słówko często się pojawia i może mi się jeszcze kiedyś przydać. 
Powiem wam, że dzięki temu podejściu na prawdę dużo się nauczyłam. Może nie wzbogaciłam nie wiadomo jak swojego bardzo ubogiego słownictwa (to będę robić w inny sposób), ale nauczyłam się innej, bardzo ważnej umiejętności językowej :)

Jakby ktoś był zainteresowany przeczytaniem mojej książki, to gorąco ją polecam :) Skoro mi się spodobała, to znaczy że jest na prawdę dobra i co najważniejsze miałam dobre zakończenie. Był moment, że bałam się, że akcja zejdzie do jakiejś fantastyki i zjawisk paranormalnych (czego nie lubię), ale Barclay nie zawiódł mnie i wymyślił logicznie i sensowne rozwiązanie, które wyjaśniło  wszystkie moje pytania :)

Jakby ktoś jeszcze się zastanawiał, to pod postem zamieszczam skan okładki :)

Książka o której dzisiaj piszę jest pierwsza, ale na pewno nie ostatnia. Spodobało mi się czytanie i niedługo znajdę sobie coś nowego. Nie wiem jeszcze co to będzie, ale jest jeden warunek: "Musi to być na prawdę dobra książka"


poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Intensywny samorozwój a zdrowie

W zeszłym miesiącu dużo czytałam o dobrodziejstwach skrócenia naszego snu. Był to temat, który pojawiał się niemal w każdym blogu, który napotkałam. Sama zastanowiłam się nad tą ideą i postanowiłam ją wdrożyć w życie. Pozornie nie miałam z tym problemów, bo bardzo szybko zaczęłam wstawać o 5:30 i spać po 5-6 godzin...
Jednak dzisiaj chciałabym napisać o czymś zupełnie przeciwnym, o tym, czy takie ekstremalne skracanie czasu snu na pewno jest dla nas najlepsze.

Przypomniałam sobie piękne studenckie czasy, gdy przygotowywałam się do obrony pracy magisterskiej...
Listy z pytaniami dostałam miesiąc przed obroną, większość z nich nie powtórzyła się w pytaniach z ubiegłych lat... musiałam je opracować, potem się wszystkiego nauczyć... Część z tych pytań była po prostu "opisówkami" których wystarczyło się nauczyć rozumieć, a potem można było już lać wodę. Niestety było wśród nich mnóstwo pytań "wyliczanek", które niestety trzeba było zakuć, bo specjalnej logiki w nich nie było. Do tego jeszcze wciąż kończyłam pisać pracę... Było tego strasznie dużo, by się wyrobić zarywałam kolejne nocki, uczyłam się po kilkanaście godzin bez przerwy... trwało to 2, może 3 miesiące, ale radziłam sobie. Byłam czasami zmęczona, ale nie czułam jakiegoś specjalnego wyczerpania... Wszystko wyszło dopiero po obronie...
Zaczęło się od tego, że na nodze zrobił mi się odcisk, przez który ledwo co chodziłam... ale kto by się przejmował odciskiem, sam się zrobił to i sam zejdzie - w ten sposób 2 miesiące nie schodził. Potem na palcu u ręki skórka mi się zadarła. Drobiazg, co nie? A mi to zaczęło ropieć, puchnąć i bolało nawet jak na to dmuchałam... Do lekarza jednak poszłam dopiero jak oko całe spuchło mi jak balon i przestałam "wyglądać". Opowiadając o moich dolegliwościach czułam się jak "dziecko wojny". To mi dolega i jeszcze to, i jeszcze to... Dermatolog jednak nie była zdziwiona, chociaż postawiła 3, pozornie niepowiązane diagnozy: na nodze modzel, na palcu zakażenie od urwanej skórki a oko zatarłam sobie świeczką na cmentarzu (było krótko po "Święcie Zmarłych"). Powiązanie też było. W trakcie wywiadu lekarskiego Pani doktor wypytywała mnie czym się zajmuję, co robiłam w ostatnim czasie i podsumowała to, że na bank wina leżała właśnie w zbyt mocnym forsowaniu organizmu i stresie... Takie rzeczy przeważnie wychodzą po pewnym czasie i wszystko idealnie pasowało do tamtego okresu. Dla tego oprócz lekarstw dostałam też witaminy na wzmocnienie (doktor kazała mi kupić jakieś dla kobiet w ciąży, bo takie mają najlepszy skład, to jakby ktoś był ciekawy).

Wróćmy do teraźniejszości. Jak wyżej wspominałam, poranne wstawanie szło mi wzorowo. Jedynie w niedzielę trochę odpuszczałam, ale i tak wstawałam przed ósmą. Dużo gorzej było z kładzeniem się spać o porze pozwalającej mi dostatecznie wypocząć. Dalej kładłam się około 12-tej. Jednak nie czułam nie wiadomo jak wielkiego wyczerpania. Byłam trochę zmęczona, ale trochę poruszałam się i znowu wszystko było OK. Akurat mam w pracy dość gorący okres - zmiana ustaw, wytycznych (likwidują NIPy dla osób fizycznych, a ja siedzę w ewidencji). Wszystko oczywiście niedopracowane. Codziennie dostawałam z Ministerstwa inne wytyczne, petentom, którzy do mnie przychodzili raz mówiłam jedno, a drugiego dnia coś przeciwnego, Ci mnie (w sumie słusznie) opie(!!!) a ja tonęłam w nowych przepisach, które próbowałam zrozumieć... W międzyczasie starałam też się uczyć angielskiego, chociaż różnie mi to wychodziło... a w końcu, jak w pracy się trochę uspokoiło, ja tradycyjnie dostałam jakiejś dziwnej infekcji, miałam gorączkę i strasznie piekł mnie brzuch... Do tego jedna koleżanka na urlopie, druga na szkoleniu a ja zostałam sama na dziale i nawet nie miałam jak iść do lekarza. Ledwo co obsługiwałam ludzi, a jak tylko przyjeżdżałam do domu, to od razu się kładłam i wstawałam dopiero rano do pracy. Na szczęście dostałam trafione leki i już na drugi dzień wszystkie objawy ustąpiły. 
Wydaje mi się, że ta choroba też może być związana z przemęczeniem, po prostu mój organizm znowu się buntował.

Są ludzie, którzy nie potrzebują dużo snu by prawidłowo funkcjonować. Sławny Napoleon podobno sypiał około 3 godzin, a mimo to był wybitnym przywódcą, a Jego tworzone po nocach strategie podbojów przeszły do historii. Pamiętajmy jednak, że każdy z nas ma inny organizm. Jedni są silniejsi, odporniejsi, szybciej potrafią zregenerować swoje siły, a drudzy niestety potrzebują na to czasu. Bez znaczenia jest też klimat w którym żyjemy. Polska należy do krajów, w których ludzie potrzebują więcej czasu na odpoczynek. Ktoś mi kiedyś opowiadał, że mieszkał pół roku za granicą (niestety nie pamiętam gdzie) i tam czuł się bardziej rześko i krócej spał... A ja mieszkam w bardzo zróżnicowanym klimacie, gdzie często jest niekorzystne ciśnienie. To też trzeba wziąć pod uwagę, a dopiero potem porównywać się do Napoleona ;)

Tak czy inaczej, nie mogę zapominać o wypoczynku, bo bez niego nie będę miała szans czegokolwiek osiągnąć.

Ps, zapisałam się do pewnego teleturnieju telewizyjnego :oD Trzymajcie kciuki, by mnie do niego wybrali :oD